niedziela, 18 czerwca 2017

Forever young.



Po raz drugi w życiu dane mi było obejrzeć finał "SoA".
Dla nie wtajemniczonych: moim zdaniem najlepszy serial, jaki napisano i stworzono.
Szczególnie cenię sobie w nim muzykę, od pierwszego, do ostatniego sezonu, od pierwszego odcinka, do ostatniego.
W chwili, gdy to piszę siłą uciszony zegar dziadka M. próbuje odegrać swoich dziesięć taktów.

Piję letnią już, zieloną herbatę jaśminową Dilmah i trochę łapię oddech.
Chciałabym wrócić do pisania regularnie, jak kiedyś, na swoim poletku w sieci, które przestało istnieć.


Układam się na nowo. Odganiam przy znanej muzyce dawne wspomnienia, nadbudowując na ich fundamentach nowe.
Staram się na starych ścieżkach stawiać zupełnie nowe ślady, łapać chwile, które im cenniejsze, tym ulotniejsze. Jadam truskawki tego lata, pierwszy raz od kilku lat polskie, oprószone jeszcze kurzem, piaskiem trochę zgrzytającym w zębach, zniosłam wiechć jaśminu do taniutkiego wazonika z Kauflandu.

Trochę moich rzeczy zostało w Finlandii, trochę za nimi tęsknię. Czy to, że mamy coś, co ciągniemy ze sobą, jak kubki, ulubiony sweter, świeca czy krówka po babci oznacza, że jesteśmy materialistami?

                                    
Mam takie rzeczy. Wędrują ze mną czasem tysiące kilometrów, naładowane jakimś specyficznym, mocnym pokładem emocji i nie lubię, nie chcę myśleć nawet o rozstaniu się z nimi.

W zyciu specjalne, nieco podśmierdujące miejsce zajął ten pies. Ponoć w życiu nie ma przypadków i może faktycznie - inaczej wszystko by się wszystko układało, może ciężej byłoby mi się do wielu rzeczy zmobilizować, gdyby nie on. Czasem doprowadza mnie do szału, nie jest psem z dziecinnych opowiadań, bezproblematycznym, cichym, niezwykle mądrym. Jest doklejonym do mnie na krótkiej pępowinie, nieco niezdarnym, nieco nachalnym w swoim uczuciu stworkiem, ale nie wyobrażam sobie pozbyć się go, łamać mu serce po raz kolejny, chociaż bywają momenty, gdy jest ciężko.




Teraz też siedzi i ślini im stopę obficie, bo pochrupuję chrupki, na które ostrzy sobie zęby, a jeść nie może.

Zadziwiające jest, jak szybko biegnie czas. Jakby każdy z zegarów miał dodatkowe, napędzające się bateryjki, nie wiedziec kiedy z 9.00 robi się 12.00, z 12.00 - 15.00 i za chwilę już wieczór, juz noc, już zapadł zmierzch, juz niebo przesłoniło się pastelami, a one przeszły w szarości i granat.

Dziś czekała mnie niesamowita niespodzianka. Napisała do mnie moja była luzaczka, teraz instruktorka. Od dawna nie rozmawiałyśmy, ale przekazała mi, że w stajni w której pracuje moi byli uczniowie w przeróżnym wieku nadal, po wielu latach,jakie minęły od wyprowadzki z Torunia, nadal o mnie mówią.
I mówią dobrze.

Czasem myślę, że mój stamtąd wyjazd był największym życiowym błedem. Popełniłam potem podobny, jeszcze raz. I dziś mówię: nigdy już. Nigdy juz stawiania swojego życia na szali, by dopasować się do czyjegoś kosztem wszystkiego, co miałam. Bo w ostatecznym rozrachunku - to ja muszę budować wszystko znów od zera, jak wieczny włóczęga.
Od nowa stawiać drobiazgi, próbując dojść do rzeczy większych.
Zostało mi z tego jedno: nieufność. Nieufność w słowa, w gesty, w relacje międzyludzkie.
Została mi wiedza, że często wszystko jest dobrze tylko wtedy, gdy dopasowujemy się bardziej, bądź mniej świadomie do czyjejś o nas wizji. A gdy wychodzimy z niej, choćby piętą, zaczyna się piekło. I nie ważne ile ma się lat - nagle można poczuć się naprawdę jak skarcony, ledwie zaczynajacy swoją przygodę z dojrzewaniem, nastolatek.
Ale jednocześnie narasta we mnie bunt - wobec tych, którzy sami nie mając poukładanego życia wymagając od nas kuszą się na niepokorę wydawania ostrych, często krzywdzących nas opinii, mierząc nasze życie własną miarką.
I gdzieś z czeluści pamięci wyrywa mi się sentencja, brzmiąca moze zbyt patetycznie, ale w sumie bliska prawdzie: nie umrzesz za mnie, więc nie mów mi jak mam żyć.

Dojście do punktu, w którym faktycznie będę mogła tak żyć, zajmie mi zapewne wiele potu i jeszcze więcej łez. Ale ja też mam marzenia, które chciałabym spełnić. Za taką, czy inną cenę, bo ta zawsze jest.
Zawsze podziwiałam i podziwiam M. za to, że często podejmuje decyzje świadom, iż niekoniecznie będą się wszystkim podobać - i nie ucieka od konsekwencji. Bolą go, uwierają, kłują, ale on zostaje zgodny ze sobą.
Ja jestem jeszcze zbyt elastyczna, zbyt miekki mam kark, ale powoli. Powoli i tego się pozbędę.




Zostawiam dziś już ten dzień z różowawymi kosmykami. Dobranoc.
Dobranoc.


poniedziałek, 8 maja 2017

Szkiełko.

Nie ma już wokół mroźnej, wilgotnej nieplanowanymi opadami Finlandii.
Nie ma domu, w którym kręciłam się w wolne dni w zapachu kawy i ustawiałam nowe dekoracje wraz z nadchodzącymi świetami czy zmieniającymi się porami roku.
Nie ma już mojego konia, nie ma moich ścieżek w lesie, nie ma chłodnego lata, nie ma szczurzych podróżników.
Od końca stycznia jest Łódź, od dwóch lat Bajer, chorowity basset, jest bura, zimna i deszczowa wiosna, jest nieduża kawalerka w nieprzyjemnej dzielnicy.
Jest sporo przemyśleń, których miało nie być, dużo zgruzowanych planów i marzeń, do których nie doszło, ale przecież ponoć zawsze można sobie wyobrazić inne. Na ten moment trochę mi w tym wymyślaniu koślawo, więc skupiam się na prozaicznych marzeniach - dotyczących na przykład najbliższego weekendu bądź zdrowia psa, któremu uaktywniła się zapalona trzustka, rujnując większość wolnego czasu na rzecz stresu, zastrzyków, wycia z bólu, zarwanych nocy i obaw, czy wszystko się unormuje.

Przecież to chyba ta ironia losu, o której mówi się tyle w życiu, ale mało z niej rozumie.
Jeśli chcesz rozśmieszyć bogów - opowiedz im o swoich planach.
Sprawią, ze przyjdzie nam przemeblowywać życie, przesadzać zapuszczone korzenie, odcinać uschnięte gałązki i znów czekać na wiosnę.
Tylko jakaś wiara w niemożliwą moc we mnie troche jeszcze zimuje, drzemie i nie ma zamiaru się często budzić, choć miewa przebłyski, jak puszczone ukradkiem pąki.

Dochodzę po latach do wniosku, że żadne piwo pite w parku kiedyś - dziś nie będzie smakować tak samo.
Każda chwila kiedys magiczna, bo udoskonalona naszą pyszałkowatą pewnością, że już o życiu wiemy wszystko, jest nie do powtórzenia. Bo wiemy, jak mało wiedzieliśmy, wiemy, jak mało wiemy nadal i na wiedza bywa przerażająco paraliżująca.
Ta samotność, która kiedyś wydawała się nam tak pociagająca dziś jest jak coraz bardziej grząskie bagno, pokryte kożuchem z murawy po której stąpamy ostrożnie, by przypadkiem nie pękł nam pod stopami.
To wszystko, co myśleliśmy, że po prostu się ułoży - nie układa się tak zwyczajnie.
I nic nie jest w stanie tego zmienić.
Może kiedyś faktycznie - niczego nie będzie żal.
Ale jak każde nowe buty - trzeba je rozchodzić. To życie, nowe jeszcze przecież znów, nieco niepewne.


I uśmiechamy się coraz rzadziej, coraz niepewniej.

Panta rhei.

Dawno nas nie bylo. Zdążyła przyjść wiosna, zaziębić nas i rozgrzac, oblac sowicie deszczem i dosyszyc wiatrem. <3   Z nagich galezi...