środa, 6 marca 2019

Praca w domu dziecka, cz. 2.

Bywalo, ze do pracy szlam ze scisnietym z nerwów zoladkiem. Ale bywalo, ze to uczucie znikalo zaraz po przekroczeniu progu, jak witaly sie ze mna dzieci. Jesli w okolicy nie platala sie zadna zakonnica - latwiej bylo funkcjonowac, chociaz przyznam, ze przywyklam do nich w któryms momencie przestalam na nie zwracac jakas szczególna uwage, chyba, ze cos sie dzialo.
Zwykle przelozona przychodzila zwracac uwage na to, czy jest na grupie bardzo czysto - a mialo byc. Idealnie czysto. Kazdy kto pracuje z dziecmi lub je ma wie, ze zachowanie idealnego porzadku przy nich jest niemozliwe.

Apogeum mojej zlosci skumulowalo sie pewnego dnia na mszy w kaplicy. Bylismy zobowiazani pojawic sie tam z cala grupa, odswietnie ubrani, na poranna msze. Jedno z maluszków, dziewczynka, miala zespól FAS. W zwiazku z tym rozwój mowy byl u niej nieco opózniony, na co znalazl sie dobry sposob. Przynosilam do domu dziecka gitare i spedzalam przynajmniej godzine rano lun popoludniu wprowadzajac piosenki (zwykle o charakterze religijnym). Okazalo sie, ze to dziala, zwlaszcza zwykle, miekkie i proste do wymówienia "alleluja".
Msze u sióst prowadzil kaplan - ochlejus, fiolowo-czerwony na gebie, nieprzyjemny i smierdzacy czasem gbur, duszpasterz wiezienny. Zdarzylo mu sie nieprzytomnie otworzyc nie to kazanie, co powinien, wiec mozna sobie wyobrazic jaki byl. Siedzialam na jednej z nich ze wspomniana dziewczynka, niech bedzie Daniela, na kolanach. Po odśpiewaniu czegoś ksiądz zaczął kazanie, podczas gdy Daniela nadal sobie pod nosem mruczała "alleluja.." (msza z uczestnictwem dzieci) i nagle w kaplicy zrobiło sie cicho. Próbowałam ją wyciszyć, ale kazdy kto ma dzieci bądź z nimi pracuje wie, ze wyciszenie niespełna dwuletniego dziecka jes średnio czasem możliwe. Ksiądz przerwal kazanie i wściekły kazał mi uciszyc dziecko natychmiast lub wyjść z mszy. Podniosłam się i wyszłam z maluszkami, resztę czasu spędziliśmy pod drzwiami kaplicy, aż czerwonomordy ksiądz skończy nabozenstwo. Tydzień później ten sam mężczyzna złapał mnie wchodzacą na mszę z dziećmi za łapki i powiedział, że mam zostać na zewnątrz, bo on się użerał nie będzie. Żadna ze stojących w zakrystii sióst nie zareagowała, a ja do końca mojego pobytu tam nie weszłam na mszę. Nastomiast wtedy zapytalam go tylko czy słyszał, ze Jezus powiedział "pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie".

Zdarzyło się, że na kolację miałam dać dzieciom kaszę gryczaną polana tłuszczem. Tylko. Nie było to fajne.

Wielu rzeczy dzis nie pamiętam. Pamietam smutny pokój wychowawców, w którym siedział duży, różowy i smętny miś z różowym uchem, zwykla szafke, w której trzymalysmy leki i pod nią wieczorami leżące dziecięce plecaki do sprawdzenia na rano.
Pamiętam moja obawę jak zostawiałam starsze dzieci wieczorem, kąpiąc maluchy, czy poranne błaganie kogoś z innej grupy o popilnowanie dzieciaczków, bo musiałam starsze odprowadzić do szkoły. Pamiętam fałszywe uśmiechy siostry do strażaków, sprawdzających budynek i pytanie jednego z nich, czy ona jest zdrowa na umyśle.
Pamietam swój dyżur w sylwestra do 22.00 i prośbę do sióstr,zeby dały starszym dzieciom poczekac na północ, a potem przychodząc w Nowy Rok (nie powinnam, ale wychowawczyni która miała dyżur wyłączyła telefon i nie można sie było do niej dodzwonić...) na 6 dowiedziałam się jak to zrobiły. Jedna z nich wywaliła ciuchy dzieci i kazała im je układać w szafce, żeby miała zajęcie. Pamietam jak w starszej grupie siostra przeczytała pamietnik jednej z nastolatek, innej powiedziała, ze ją piz*a swedzi chyba, skoro tak długo się kąpie, pamiętam faworyzowanie jednego dziecka przez siostrę na nocnej zmianie u nas, a brak sympatii do drugiego.
Pamiętam, że jak nie przedłużyłam umowy - siostra ksiegowa na do widzenia rzuciła we mnie moimi papierami, wściekła jak osa, a ja z żalu, że nie pożegnałam się z dziećmi i ulgi, że juz do tych czarnych potworów nie wrócę, płakałam w autobusie. Tylko jedna z nich była ludzka, ale też potrafiła pokazac pazury.
Tylko tamtego roku nie byłam na wigilii w domu. Wiedziały, że nie mieszkam w stolicy,miałam powiedziane, że jak jestem w wigilie w pracy, mam wolny nowy rok (terefere. Oczywiście świeta płatne tak samo jak normalne dni.), kazano mi przyjść w wigilię i miałam powiedziane, że mam dyżur normalnie, do 22, a wigilię spędzam z dziećmi. O 16.30 siostra kazała mi isc do domu mówiąc, że nie jestem już potrzebna. Pojechałam, obejrzałam film i poszłam spać. To nie był dobry, świąteczny dzień, zwłaszcza, ze gdyby nie kaprys sióstr mogłam być w domu (w grupie zostały dzieci, z którymi siostra spokojnie sobie radziła). Pierwszego dnia świąt miałam dyżur od 6, więc nie jechałam do domu, nie było sensu.
Pamiętam jak starsi chłopcy powiedzieli, ze jedna z sióstr za coś jednego z 12latków na korytarzu strzeliła pasem na gołą pupę.
Pamiętam doskonale paskudny nastrój miedzy nami, wychowawcami, dziwny kwas z powodu bzdur, moje wieczne niedoinformowanie, a jak pytałam najstaszą stażem wychowawczynię o kieszonkowe na przykład - nigdy nie dostałam jasnej odpowiedzi.
Miałam cudowną grupę dzieci, od najmłodszych po najstarsze, która przy drobnym przeorganizowaniu mogłaby funkcjonowac lepiej. Gdyby tez dać dzieciom być dziećmi - byłoby lepiej. Nie wiem, jak można powiedziec do 9-latki "Będziesz dziwką jak twoja matka", ale mysle, ze zakony wypaczają. Zwłaszcza żeńskie. Nie spełnianie sie jako kobieta, matka, może żona, jako człowiek. Żyją w dziwnym odizolowaniu, a ja od wielu lat (mając taki zakon w rodzinnej miejscowości) nie wierze w ich uśmiechy. Rotacja wychowawców w domu dziecka byla ogromna, a ja wiem, że głownym powodem zwykle były siostry, nie dzieci. Dzieci są sobą, nie udają, nie kłamią, jak są złe to klną, biją czasem, czasem płaczą. Dla mnie problematyczna byla też wychowawczyni, mieszkająca na miejscu i brak wsparcia w osobie psycholożki i pedagożki. Atmosfera dziwnej złości i brak chodzenia na kompromis. Białe albo czarne. I brak moim zdaniem odpowiedniej ilości ludzi w grupach, zwłaszcza w tej najmłodszej, gdzie był największy rozstrzał wiekowy i najmniej samodzielne maluszki.
Sama w DD złapałam wszy, których niemalże nie sposób się było pozbyć z grupy. O ile chłopców łatwiej po prostu ostrzyc na króciutko, tak dziewczynki miały piekne, gęste włosy, o które trzeba zadbac inaczej. Przy wszawicy trzeba też wyprać w gorącej wodzie pościele, misie, koce itp., a tu usłyszałam od siostry praczki, ze chyba zwariowałam. Ze ona ma wystarczajaco duzo prania, mam jej nie dokładać.
Cóż.

Dobrego dnia Wam. Spokoju ducha.
Już wiosna do nas zaglada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Panta rhei.

Dawno nas nie bylo. Zdążyła przyjść wiosna, zaziębić nas i rozgrzac, oblac sowicie deszczem i dosyszyc wiatrem. <3   Z nagich galezi...